A oto pierwsza notka z trzech dotyczących moich maturalnych
poczynań. Notki pełnej bólu, ran i rozpaczy. Niepewności tego, co oczekuje
przyszłość. I czy na pewno da radę na minimum?
Nie no weźcie. Takie rzeczy to nie tu i nie u mnie. Jasne
jestem lepsza w humanistycznych niż ścisłych, a może i na odwrót. Tak pośrodku jestem
i z tym mi dobrze. I to mi w niczym nie przeszkadza. Trzeba szlifować formę do
końca i tyle.
Tak przy okazji z tego, co obserwuję to nie jest tak, że jak
humanista patrzy na liczby to katastrofa i w głowie grzyb atomowy, rozbłysk, a
potem pustka. Nie. To zależy od tego jak się, co rozumie i czy się to rozumie i
tyle. Wzór zawsze da się jakiś sensowny dopasować. Od czego się to ćwiczy i
wałkuje?
A jak te trzy dni? No… różnie.
Ja matury w terminach trudna, łatwa nie określam. Każdy ją
widzi inaczej i tyle. Np. dla osób,
która już 12 lat uczy się angielskiego matura z tego przedmiotu była bajecznie
łatwa, a dla kogoś, kto się uczy dopiero 3 lata to była.. różna.
Ja sama uczę się angielskiego dopiero 3 lata (w tym dwa w większości
z beznadziejną grupą, gdzie tylko kilku osobom zależało na tym przedmiocie) to
ta matura była całkiem spoko. Chociaż nie wiem na ile dobrze ją napisałam. Mam
nadzieję, że zdam.
Ja mam nadzieję, że zdam. A jak zdam to, że z dobrym skutkiem. I to tyle. Nie sprawdzam odpowiedzi. Nie chcę się stresować i martwić. Starczy, że jestem zestresowana i tyle :D
Było małe załamanie spowodowane stresem, ale dziś było już całkiem ok.
14 maja i 17 maja- bój o przyszłość i procenty (jak najwyżej
powyżej 30%)!!!
Trzymajcie za mnie kciuki!!!
Ps. Zdjęcia pszczół na śliwce, bo kasztany nie kwitną :D